Pamiętacie serię o dosyć niepoprawnej i trochę ślamazarnej księżniczce Mii z serii „Pamiętnik księżniczki” Meg Cabot? Pamiętam, że zaczytywałam się w kolejnych tomach tej serii i bardzo lubiłam Mię, choć czasem jej zachowanie było nieoczywiste. Wtedy w wyobraźni wielu małych dziewczynek jeszcze bardziej utwierdziło się przekonanie, że bycie księżniczką jest super sprawą i jest to sielankowe życie bez żadnych problemów i zobowiązań. Jak także tak myślałam, ale miałam piętnaście lat.
Dziś, mając już ponad dwadzieścia wiem, że życie osób z rodziny królewskiej nie jest takie piękne, nie jest usłane różami a codzienne ważne obowiązki potrafią przytłoczyć niejedną silną osobę. Do dziś bardzo lubię czytać powieści z motywem książęcym, dlatego moje zainteresowanie zostało skierowane na najnowszą powieść Nory Roberts, „Księżniczka i tajny agent”.
Norę Roberts znają chyba wszyscy, nawet ci, którzy nie czytają jej powieści wiedzą, że jest to kobieta niezwykle płodna literacko i wydała już sporą liczbę książek, głównie o tematyce romantycznej. Choć nie zawsze, bo o ile pamiętam, ma na swoim koncie niedawno wydane powieści o postapokaliptycznym świecie. Nieograniczanie się do innych gatunków literackich zachęciło mnie do sięgnięcia po „Księżniczkę i tajnego agenta”. Jak wypadło to spotkanie?
Przede wszystkim musicie wiedzieć, że główna bohaterka, księżniczka Gabriella de Cordina zostaje porwana. Jakimś cudem ucieka porywaczom i zostaje odnaleziona przez przypadkowe osoby. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie fakt, że księżniczka nic nie pamięta, nawet własnego imienia. To dodatkowa komplikacja, bo gdyby pamiętała, kto ją porwał to nie zagrażałoby jej już niebezpieczeństwo. Jej ojciec nie mając za bardzo wyboru zatrudnia wysokiej klasy specjalistę od tego rodzaju zadań specjalnych, takiego mężczyznę w typie Jamesa Bonda, Amerykanina Reeve’a MacGee.
Pewnie nie powinnam się za bardzo czepiać jak zostały wykreowane poszczególne postacie, ale musicie wiedzieć, że zostały one przedstawione w typowy sposób. Gabriella… pomimo utraty pamięci jest oszałamiająco piękna, bystra, nieustępliwa i niezgadzająca się na wszystko, a wszyscy mężczyźni wokół wprost nie mogą wyjść z podziwu, jaka jest wspaniała. Reeve jest typem Bonda, jak już wspomniałam, czyli skutecznym człowiekiem o bystrym spojrzeniu, dostrzegający najdrobniejsze szczegóły lepiej niż Sherlock Holmes. Cała reszta… właściwie jest tłem dla dwójki głównych bohaterów i wiecie co? Nikt się nie wybijał. Wszyscy są spłyceni, pozbawieni jakichkolwiek mocniejszych cech charakteru. Bohaterowie pisani na kolanie i na jedno kopyto. Główni bohaterowie, choć z początku mają prawdziwy pazur i prawie skaczą sobie do gardeł to z upływem czasu i w miarę rosnącego uczucia tracą tę indywidualność i zadziorność, stają się takimi ciepłymi kluchami w różowych słodkich kombinezonikach.
Najgorsze w tej powieści jest to, że obok korekty tekst prawdopodobnie nie stał, bo jest tyle rażących błędów, już nie tyle ortograficznych, co stylistycznych. Nie jest przyjemne czytanie jednego wątku, po czym następuje linijka przerwy i temat zostaje podjęty nagle w dalszym ciągu. O ile wiem i zauważyłam w innych książkach to, kiedy jest jakaś przerwa między tekstem to coś się zmienia (miejsce akcji, bohaterowie). Co jeszcze raziło… rozpoczynanie dialogu od myślnika, tekst sobie płynie i nagle pada zdanie, które należy raczej do opisu aniżeli wypowiadanych słów, że bohater coś wziął, złapał, spojrzał czy cokolwiek innego. Nie można oddzielić myślnikiem? Albo wybitne i dosyć często, co zauważyłam to nie stawianie na końcu kropki. Ja wiem, że w tym miejscu za bardzo się pewnie czepiam i dowalam, bo przecież każdemu się mogło zdarzyć pominąć jakąś kropkę, ale skoro jest to już książka wydana przez bądź co bądź znane wydawnictwo to trochę wstyd wypuszczać powieść z tyloma błędami, jakby nie było nikogo chętnego do poprawienia tego tekstu.
Żeby była pewna jasność – nie spodziewałam się cudów po tej powieści. Nora Roberts napisała tyle historii rodem z Harlequina, że niemożliwym jest, by schemat czymkolwiek się różnił. Tak niestety okazało się i w tym przypadku. Cała historia jest do przewidzenia, zakończenie też jest w dosyć prosty sposób do przewidzenia i wcale nie są potrzebne magiczne kule czy karty tarota. Jedyne lekkie zaskoczenie odczułam, kiedy w końcu padła informacja, kto stał za porwaniem Gabrielli, zdziwiłam się, bo typowałam kogoś innego.
Podsumowując, to „Księżniczka i tajny agent” jest powieścią dosyć specyficzną na swój sposób, ma trochę inny język jak współcześnie i ma to swoje uzasadnienie – powstała mniej więcej trzydzieści (!) lat temu, więc i język i składnia jest inna jak współcześnie. Po tę powieść z pewnością sięgną miłośnicy romansów, Harlequinów no i samej pani Roberts. Mnie osobiście, pomimo sporych nadziei i szybkiego czasu przeczytania nie do końca się podobała. Była zbyt naiwna, nierealna… nieco powierzchowna. Komu ma się spodobać to się spodoba i to jest najważniejsze.
Pomyluna
Dziękuję wydawnictwu HARPERCOLLINS POLSKA za egzemplarz książki.
Ja Norę Roberts lubię czytać, są to lekkie książki na jeden wieczór, czasem się ma ochotę na czytadełko nie wymagające myślenia. A jej bardzo polubiłam serię In Death z Evą Dallas w przyszłości z androidami 🙂 myślę, że jak mi ta wpadnie w ręce to przeczytam.