Opublikowany w MariDa

Nie poddawaj się – Rainbow Rowell


nie-poddawaj-sie Istnieją książki, o których można opowiadać godzinami. Istnieją książki, których nie da się kompletnie czytać. I istnieją też takie, które nie mieszczą się w żadnej z tych kategorii. Tak, wpadła mi w ręce książka właśnie z tej ostatniej kategorii – z jednej strony przyjazna, ale z drugiej nijaka. Mowa o „Nie poddawaj się” pióra Rainbow Rowell. Mam względem niej tak mieszane uczucia, jak odchudzający się względem kostki czekolady. Spróbuję poukładać bałagan, który mam w głowie i napisać coś w miarę sensownego. Mam nadzieję, że mi się uda. A zatem zaczynamy!

Nie poddawaj się” to kolejna książka poczytnej pisarki, która w Polsce ma naprawdę wielu fanów. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę tytuł jakiejś jej książki, a zaraz pojawi się mnóstwo recenzji i filmików. Na czym polega jej fenomen? Ciężko mi powiedzieć. Z jednej strony jej twórczość jest łatwo przyswajalna i trafia do czytelnika, ale czy to wystarczy? Nim sięgnęłam po „Nie poddawaj się”, miałam przyjemność czytać „Fangirl” – obie książki są ze sobą powiązane i jeśli ktoś czytał tę drugą, dobrze wie, że „Nie poddawaj się” to w pewien sposób uzupełnienie. W „Fangirl” poznajemy Cath, lubiącą samotność nastolatkę, która bez pamięci zakochana jest w Simonie – fikcyjnym bohaterze, którego losy opisuje ona sama w fanfiku. Chłopak jest dokładnie taki, jaki ona chce, aby był. Czego chcieć więcej? Cath ma kontrolę nad mężczyzną swego życia i jest jej z tym naprawdę super. Świat rzeczywisty jest gdzieś obok. Ona żyje swoim opowiadaniem, którym dzieli się w internecie – nawiasem mówiąc, jej blog jest naprawdę poczytny. I w tym momencie Rainbow Rowell postanowiła podać nam na tacy „Nie poddawaj się”, czyli nic innego, jak losy Simona.

Simon Snow to nastoletni czarodziej, który uczy się w Watford, elitarnej szkole prywatnej – właśnie tak szkołę magiczną postrzegają Normalni, czyli ja i Ty, osoby mające z magią tyle wspólnego, co kolor biały z czarnym. To trochę taki Hogwart, tyle że każdy wie, gdzie mieści się Watford i każdy może się do niej zbliżyć. A zatem Simon… osiemnastoletni chłopak, który jest na ostatnim roku. Ma dziewczynę Agathę, przyjaciółkę Penelopę i odwiecznego wroga, czyli Baza – oczywiście wszyscy są uczniami tej samej szkoły i spotykają się na każdym kroku. Klasyka sama w sobie, prawda? Aha, zapomniałabym! Jest jeszcze Szarobur – osoba tajemnicza, o której istnieniu wie każdy magiczny obywatel, ale którą widzieli jedynie nieliczni. Ale zobaczenie Szarobura to raczej wątpliwy przywilej, więc tak, większość ma się z czego cieszyć! Nie mogę nie wspomnieć również o Magu, czyli takim naszym prezydencie – włada on światem magii i stara się utrzymać stołka. W świecie magii również biją się o władzę, nie ma że boli! Jednocześnie, co ważne, Mag rezyduje w szkole. Ma swój gabinet, swoje tajemnice, swoje przywileje, i jak już wspomniałam, swoich wrogów. Stara się trzymać Simona blisko siebie, ponieważ wierzy, iż jest on Wybrańcem – osobą, która uwolni wszystkich od okrutnego Szarobura.

Akcja sama w sobie fajna, ale wykonanie pozostawia sporo do życzenia. Książka zaczyna się w momencie rozpoczęcia nowego roku szkolnego, ostatniego dla Simona, jak i jego paczki. Szarobur nie próżnuje, główny bohater wciąż czuje jego oddech na karku, Penelope chce zatrzymać całą uwagę Simona przy sobie, Agatha oddala się od Simona, a Baz… nie pojawia się przez wiele dni na zajęciach, wywołując obsesję u Simona. Swoją drogą naprawdę krzywa akcja – Simon, wielki Wybraniec korzysta z każdej okazji, by podokuczać swemu współlokatorowi (nieprzyjacielowi), a gdy ten się nie pojawia, nie może spocząć, póki go nie znajdzie. Serio? Okazało się, że nie robił tego bez przyczyny, ale nim to się wyjaśniło, to ogarniał mnie trochę śmiech. Ale prawdziwy śmiech wzbudzała we mnie ta cała ich magia. Dosłownie! Podczas czytania postanowiłam zorganizować sobie karteczkę i wypisywać na niej najlepsze kąski. Jesteście gotowi na porcję okrutnych zaklęć, które wielokrotnie ratowały życie wielu bohaterom? Chociaż nie, na to nie da się przygotować. Uwaga, cytuję!

Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje” – zaklęcie uzdrawiające, które jako jedno z pierwszych rozbawiło mnie niemalże do łez. Ale chwilka, były też inne, niejednokrotnie lepsze! Nie zatrzymujmy się!

Motylem jestem” – w tym nie byłoby może nic zabawnego, gdyby nie okoliczności. Oczywiście chodzi o umiejętność latania. Od tej pory słowa słynnej polskiej piosenki będą mi się naprawdę ciekawie kojarzyły.

Biedroneczko, leć do nieba, przynieś mi kawałek chleba. Jak nie chleba, to bułeczki, włożę sobie go do teczki i zjem gdzieś nad brzegiem rzeczki” – NAPRAWDĘ? Wydawało mi się, że czytam książkę dla młodzieży, a nie bajki dla dzieci. Oczywiście okoliczności znów nie pasowały do zaklęcia, które, trzeba Wam wiedzieć, miało kilka wariantów!

Ja rozumiem, że autorka mogła nie mieć pomysłów, ale wystarczyło spojrzeć na przykład Harrego Pottera, którego magia nie śmieszy za każdym razem, gdy ten otwiera usta, by wypowiedzieć jakieś swoje hokus pokus. No litości! Nie potrafiłam się nie śmiać i robię to i teraz. Pod tym względem ta książka poniosła porażkę. Podobało mi się wiele sytuacji, które Rainbow Rowell stworzyła, ale wszystko ulatywało, gdy tylko ktoś otwierał usta i zaczynał czarować. Oczywiście podałam tylko trzy przykłady, ale jest tego duuużo więcej. Choć może to jest wina tylko i wyłącznie tłumaczenia?

Z tego wszystkiego zapomniałam nadmienić, iż autorka podzieliła książkę na cztery części, w których naprzemiennie opisywała akcje z perspektyw poszczególnych bohaterów – tych pierwszoplanowych jak i drugoplanowych. Tutaj daję plusik, ponieważ mogłam śledzić akcję z wielu perspektyw jednocześnie. W pierwszy rozdziale przeważała perspektywa Simona, w drugim Baza, a potem było mniej więcej wszystkiego po równo – oczywiście w zależności od opisywanej sytuacji.

Moje drugie spotkanie z twórczością Rainbow Rowell uznaję za średnio udane. Ciężko mi wystawić ocenę, ponieważ mam z tą książką ogromny problem. Średnio podobał mi się początek, polubiłam środek, ale koniec znów średnio do mnie przemówił. Może gdyby te zaklęcia były jakieś ambitniejsze… tak, wtedy moja ogólna ocena byłaby o wiele większa. Jakoś nie przemawia do mnie sytuacja, w której grozi mi śmierć, a ja wyciągam różdżkę i jadę z tekstem: „Biedroneczko leć do nieba, przynieś mi kawałek chleba…”. No nie! Jednak każdy fan Rainbow Rowell powinien sam się przekonać, czy ta pozycja do niego przemawia, czy też nie. Do mnie przemówiła, ale tylko po części. Tragedii nie ma, o nie! Ale mogło być lepiej.

Ocena 3,5/6

MariDa

Za książkę do recenzji dziękuję wydawnictwu HARPERCOLLINS POLSKA

Dodaj komentarz